24 lipca 2015

Ghost of you

Tłum zadrżał. Na naszą ulicę wjeżdżały rogate konie wiozące wojowników. Magów ubranych w czerwone peleryny. 
  W moim świecie tylko magowie się liczyli. Szlachetnie urodzeni przedstawiciele wyższej rangi, którzy mieli w sobie krew bogów, dlatego posiadali dar, jakim jest magia. Kontrolowali 4 żywioły świata, lewitowali oraz mogli unosić przedmioty w powietrzu, co nosiło miano telekinezy. Niektórzy umieli stać się niewidzialni albo teleportowali się na niewielką odległość, ale musieli mieć wysoki poziom. Byli nazywani arcymagami. To właśnie ta nieliczna grupa rządziła w moim państwie. Nikt nie mógł się im przeciwstawić, bo to groziło śmiercią. W sumie, jak zwykły człowiek z widłami lub kosą miał skrzywdzić kogoś tak potężnego? Byliśmy skazani na łaskę magów. Pracowaliśmy dla nich, jak woły, gdy oni odwdzięczali się parszywym jedzeniem i marną wodą. Nie liczyli się z nami. Z spokojem patrzyli na naszą śmierć. Może nawet mieli z tego zabawę.
  Najgorszą porą dla biednych, do których należała moja rodzina składająca się z matki, dwóch małych dziewczynek oraz mnie, była zima ponieważ brakowało jedzenie i do tego było cholernie zimno. Wnikliwy chłód bez problemu przenikał przez cienki materiał rzeczy raniąc skórę. Buty miały dziury, a podeszwa była starta, że człowiek chodził prawie na boso. Szewcy nie raz pomagali biednym dzieciom, ale nie mogli zbyt często kraść z zapasów magów. Przeważnie widzieli takie rzeczy i surowo karali. Nikt nie chciał się im narażać.
  Zimą trwały czystki. Tydzień wyganiania słabych jednostek poza miasto, żeby tam po prostu zginęli. Byliśmy najbardziej liczną grupą w całym społeczeństwie, która pomimo ciężkiej pracy była po prostu zbędna. Stałem po lewej stronie trzymając za ręce dwie siostry. Po drugiej stronie stała nasza matka. Nie wyglądała najlepiej. Ma zaledwie 38 lat, a wyglądała na 60. Bałem się, że ją wyrzucą. Na to pozwolić nie mogłem. Nana i Yoona potrzebowały opieki tym bardziej, że były młode.
  Tłum zadrżał. Na naszą ulicę wjeżdżały rogate konie wiozące wojowników. Magów ubranych w czerwone peleryny. Wśród nich był arcymag, Park Chanyeol, z złotymi znaczkami na pelerynie. Z tego, co mówiono w barach to uczy magów magii wojennej, a przy okazji zajmuje się porządkiem w mieście. Nienawidziłem go z całego serca.
  Mogowie zaczęli wybierać osoby, które według nich były już skazane na śmierć. Najpierw wyciągnięto starego pijaka. Nie opierał się. Coś tam wybełkotał i padł na śnieg. Butelka wypadła mu z ręki. Możliwe, że już był martwy. Jakaś kobieta została wypchana na środek. Potem mężczyzna. I nagle mój świat zatrzymał się. Któryś pociągnął moją matkę, a Park Chanyeol kiwnął głową. Dziewczynki zaczęły płakać mocniej ściskając moje dłonie. Nie wiedziałem, co mam zrobić. Właśnie ktoś odbierał mi mamę i skazywał ją na śmierć. Czułem, że mój pomysł, który błyskawicznie pojawił się w głowie, jest zły. Ale wtedy nie myślałem racjonalnie. Chciałem ocalić bliską mi osobę.
  - Zostaw ją! – Wrzasnąłem puszczając siostry. – Zostawcie!
  Przepchnąłem się do środka. Magowie spojrzeli na mnie z kpiną. Park Chanyeol zaśmiał się. Gniew pobudził moją krew, która błyskawicznie przepływała przez organizm ogrzewając go. Całe ciepło skupiłem na prawej dłoni. To właśnie tam pojawiły się najpierw niewielkie iskry, a potem płomień. Wziąłem głęboki oddech i rzuciłem ognistą kulę w stronę maga siedzącego na rogatym koniu. Zwierze stanęło dęba zwalając z siebie jeźdźca.  Drugiej dłoni pojawiła się kolejna kula, która powędrowała do Parka Chanyeola. Nie zdążył utworzyć tarczy wokół siebie, więc i on znalazł się obok kopyt swojego konia. Z ziemi wyrosły grube korzenie. Na mój rozkaz owinęły się wokół kończyn wojownika. Z nim był już spokój.
  Odwróciłem się do czerwonych magów. Zanim jednak poczęstowałem ich ogniem tuż przede mną zmaterializował się wysoki blondyn ubrany w zieloną pelerynę z złotymi znaczkami. Mag uzdrowiciel. Bardzo dobrze znali się na zielarstwie oraz zwierzętach. Ich specjalizacją było ratowanie, a nie mordowanie, zatem nie brałem go na poważnie. Chciałem rzucić w niego ognistą kulą, ale nie mogłem się ruszyć. Czułem, że moje ciało jest wiązane przez dziwną siłę. Słabłem z każdą sekundą, choć próbowałem wypchać z siebie jego moc. Był zbyt potężny. Jego aura mieszała się z czymś, czego nie mogłem rozpoznać. Coś mrocznego i śmiertelnego.
  Leciałem w dół na zimny śnieg. Krzyk sióstr i matki to było ostatnie, co zapamiętałem.